12 spojrzeń na Kołobrzeg
Takie super zdjęcia miały być. Tak czekałem na pogodę. Tak prawie mi się udało.
Siedziałem sobie spokojnie na fejsie, kiedy piesio podbiegł z piłką i zażyczył sobie zabawy. Dostała z buta. Pięć minut później ponowiła próbę i znowu dostała z buta. Kiedy w końcu spuchła mi noga, a ona nie odpuszczała, postanowiłem ukarać ją długim spacerem wokół Kołobrzegu. Ona po takich spacerach przychodzi do domu, zataczając się, wkłada do uszu zatyczki i od razu wali w 15-godzinną kimę.
Zaczęliśmy od centrum, kościoła, w którym byłem chrzczony, przyjmowałem pierwszą komunię, a przede wszystkim spędzałem długie godziny na modlitwach o lepsze stopnie w szkole i fajniejsze prezenty od Mikołaja.
Chciałem napisać, że po drodze z piesiem zjedliśmy lody, ale niestety widać kawałki moich znajomych. I lokowany produkt, z którym w Kołobrzeskich parkach się nie rozstaję. Ale o nim napiszę jutro. Dziś udajemy, że go nie ma.
15 minut później byliśmy obok czegoś, co ponoć nazywa się aleją zakochanych. Mam sentyment do tego miejsca, bo ostatni raz chodziłem w nim z kobietą, z którą śpiewałem piosenki Krzysia Krawczyka, mając nadzieję, że zdobędę jej serce. Niestety ta ściema na nią nie zadziałała.
Aj, zapomniałem powiedzieć najważniejszego! Tuż po wyjściu okazało się, że bateria w moim przeklętym Nex 7 padła z wyczerpania. Wszystkie zdjęcia musiałem robić iPhonem, stąd ich jakość musicie mi dziś wybaczyć. Ale poczekajcie do piątku, to zobaczycie, na co mnie stać. Zapamiętajcie – piątek. No chyba że nie dostanę wizy…
Pomnik zaślubin z morzem. Pamięta mnie i Andrzeja. I jakieś tysiąc litrów taniego wina.
A kosze na plaży to chyba najbardziej pamiętają mnie i Andrzeja. Każdego wieczoru za czasów licealnych siadaliśmy w tych koszach, snując plany na przyszłość, pijąc tanie wina i zaczepiając dziesiątki kobiet, w nadziei, że w końcu przecież musi się udać… Mi się nigdy nie udawało. Andrzejowi – prawie zawsze. Czy ktoś z was pamięta, co się działo z dziewczynami, które się całowały z Andrzejem? Wiele lat temu opowiadałem wam tę niesamowitą historię. Niestety nie mogę jej teraz znaleźć nawet na dyskach archiwalnych. A może nie opowiadałem i powinienem to nadrobić?
Dansing w muszli koncertowej. Kiedyś było tu kino letnie z polskimi filmami. Właściwie nie mam zbyt wielu wspomnień z tym miejscem, bo ono było dla nas tylko krótkim przystankiem na łyk taniego wina. I spacer w stronę molo. Albo w odwrotną stronę – amfiteatru.
Widzicie ten mur? Kiedyś tam był płot. Stawało się przy nim (z tanim winem) i całymi godzinami oglądało koncerty wielkich i sławnych gwiazd (polskiej sceny piosenkarskiej i kabaretowej, czyli szajs jak nic, ale kiedyś do Kołobrzegu nawet Ich Troje nie chciało przyjeżdżać). Dziś niestety trzeba kupować bilety, bo postawili dranie mur. W swoim życiu byłem tam chyba tylko trzy razy, a najbardziej pamiętam koncert Big Cyca.
Obok amfiteatru rozciąga się lasek, o którym mógłbym napisać kilkanaście tekstów, bo czego ja w nim nie przeżyłem… Od pierwszych papierosów przez drugie kobiety aż po spotkanie z wielkim, ale takim naprawdę WIELKIM dzikiem. Spotkanie to mogłoby zakończyć się tragicznie, bo kiedy ja postanowiłem uciec, Andrzej postanowił dzika dogonić. Zwierzę tak szybko przed nim uciekało, że słychać było tylko łamane drzewa.
Zgodnie z planem księżniczka po spacerze walnęła się na poduszkę, serwując mi spojrzenie „już będę grzeczna”. Tak zakończył się dzień bez wrażeń. I tak kończy ten tekst. Buzi!